loading...
Zamknij wpis

Zabytki słuszne i niesłuszne. Ze wspomnień konserwatora

Rewelacyjny tekst wieloletniego wojewódzkiego konserwatora zabytków w Zielonej Górze, Stanisława Kowalskiego, którego praca z służbach ochrony zabytków przypadła na trudny okres powojenny. Jak się można więc domyślić nacechowana była nieustanną walką nie tylko z niszczycielskim upływem czasu ale przede wszystkim z ograniczonością systemu i ludzi, którzy go tworzyli. Lektura nasuwa nieodpartą refleksję, że mimo upływu tylu dziesięcioleci i przemiany jaka się dokonała w naszym państwie, niewiele zmieniło się na lepsze, a z katalogów zabytków niezauważenie znikają kolejne obiekty.     



STANISŁAW KOWALSKI
 
Do Zielonej Góry przyjechałem w październiku 1956 r., w przeddzień święta Winobrania. Z listów, które otrzymywałem od Jana Muszyńskiego, wynikało, że jest tutaj praca w komórce ochrony zabytków przy Wydziale Kultury PWRN, a także sympatyczne środowisko. Nasza przyjaźń z Jankiem trwała od pierwszego roku studiów, scementowana faktem, że w sekcji historii sztuki na Uniwersytecie Poznańskim było nas tylko dwóch pośród czternastu dziewczyn. Teraz znowu otwierała się perspektywa wspólnej pracy, jak się okazało interesującej, pod okiem wspaniałego szefa, jakim był Klemens Felchnerowski.
Na początku pewne perypetie wynikały z konfrontacji teoretycznej wiedzy o sztuce z praktyką ochrony zabytków w terenie. Mój pierwszy wyjazd służbowy, kilka dni po podjęciu pracy, nie wiązał się z architekturą, rzeźbą czy malarstwem, lecz z archeologią, o której miałem blade pojęcie. Posterunek MO w Krzywańcu zawiadamiał telefonicznie o odkryciu w przypadkowym wykopie garnków wyglądających na starożytne dwojaczki. Wysiadłem z pociągu na stacji Krzystkowice i po dłuższym marszu dotarłem do Krzywańca. Na siedmiokilometrowej trasie nie spotkałem żywej duszy, a droga wiodła wzdłuż niekończących się, osłoniętych sosnami ruin zakładów chemicznych IG-Farben Industrie. U celu podróży dyżurujący milicjant oznajmił wesoło, że niepotrzebnie się trudziłem, bo rzekomo wiekowe garnki okazały się ustawionymi obok siebie słoikami ze smalcem, zakopanymi jeszcze przez Niemców na czarną godzinę. Smalec był już zjełczały - oznajmił posterunkowy - jakby uprzedzając, że nie mogę liczyć na poczęstunek.
Mimo merytorycznej bezużyteczności wyprawa do Krzywańca miała walor krajoznawczy i przyniosła korzystne wrażenie z kontaktu z „władzą terenową". W ciągu następnych 27 lat mojej pracy w ochronie zabytków, relacje z urzędnikami różnego szczebla, zwłaszcza funkcjonariuszami, rzadko bywały sympatyczne. Odczułem to zwłaszcza od roku 1962, gdy zostałem wojewódzkim konserwatorem zabytków.
W 1956 r. i przez wiele lat następnych ślady wojny były wszechobecne. W gruzach leżały zabytkowe śródmieścia Dobiegniewa, Głogowa, Gorzowa, Gubina, Kostrzyna, Krosna, Ośna Lubuskiego, Przewozu, Strzelec Krajeńskich, Sulęcina, Trzebiela i Żagania. Mniej dotkliwie, lecz także boleśnie okaleczonych zostało wiele innych miast. Wobec mizerii budżetowej, nawet budynki tylko uszkodzone skazane były na zagładę, bo brakowało środków na ich remonty. Dotyczyło to zwłaszcza domów mieszkalnych nierzadko nawet ocalałych z wojennej pożogi i zamieszkałych, które z powodu zaniedbań remontowych szły w rozsypkę. W mocy służby konserwatorskiej było ratowanie kamienic kulturowo najcenniejszych. Odbudową lub remontami objęto kilkanaście renesansowych i barokowych domów w Bytomiu Odrzańskim, Wschowie, Żaganiu i Żarach.
W zniszczonych ośrodkach miejskich ucierpiały też cenne budowle sakralne. W samym tylko Głogowie w ruinie stało siedem obiektów. Jednak sytuacja tych kościołów, które wojna oszczędziła, w porównaniu z innego rodzaju zabytkami, przedstawiała się względnie korzystnie. O ile bowiem miejskie kamienice i wiejskie pałace, uprzednio prywatne, stały się komunalnymi lub państwowymi, a więc pozbawionymi bezpośredniej opieki, o tyle kościoły zachowały pierwotny status, bo przejęte zostały przez polskie parafie, poczuwające się do ich utrzymania w stanie używalności.
Jeżeli degradacja zabytkowych ośrodków miejskich miała swe źródło w sferze ekonomicznej, to zagrożenia dla zabytków podworskich wynikały ponadto z przyczyn ideologicznych. W warunkach ustrojowych, w których zgrzebność życia stanowiła obywatelską cnotę, nie było warunków do właściwego utrzymywania dawnych rezydencji, zwłaszcza ich wnętrz i otoczenia. Nazywane „jun-kiersko-pruskimi", pałace i dwory niszczone były z cichego przyzwolenia różnych decydentów. Nierzadko sprzyjały temu dodatkowo indolencja i polityczny serwilizm osób zarządzających określonymi zabytkami.
W 1957 r. wojewódzki konserwator zabytków podjął działania w celu uratowania pałacu w Pałucku - obiektu dużej klasy artystycznej. Specjalnie utworzona brygada budowlana przystąpiła do remontu dachu i stropów. Pewnego dnia rano pracownicy brygady zastali dach zwalony na dziedziniec. Został ściągnięty przy pomocy stalowych lin i traktorów. Winnych nie ustalono, prace remontowe zostały wstrzymane, a po pałacu została wkrótce kupka gruzu. W podobny sposób zniszczone zostały pałace w Dryżynie i Wyszanowie koło Wschowy. Sprawcy rozbiórki pałacu w Czasławiu koło Kożuchowa zostali ustaleni, ale nie ponieśli żadnych konsekwencji.
Władze powiatowe w Gorzowie Wielkopolskim dostały alergii na tle arsenału w tym mieście oraz wypalonego w czasie wojny renesansowego zamku w Kostrzynie. Tak długo słały do Ministerstwa Kultury i Sztuki wnioski o zgodę na rozbiórkę tych obiektów, aż pozwolenie uzyskały. Argumentem przeciw arsenałowi była jego rzekoma nieprzydatność oraz stan techniczny zagrażający bezpieczeństwu. Konieczność zburzenia ruin zamku uzasadniano tym, że stoją blisko granicznej Odry i mogą się w nich kryć szpiedzy i dywersanci, chcący przekroczyć granicę. W przeprowadzaniu rozbiórek najczęściej posługiwano się trudnym do obalenia argumentem zagrożenia bezpieczeństwa. Ofiarami tego rodzaju uzasadnień padło wiele kamienic i zborów ewangelickich, w tym cenne „kościoły łaski" w Kożuchowie i Żaganiu.
Różnie bywało z założeniami zamkowymi w miastach. Odbudowie zamków w Głogowie i Kożuchowie sprzyjał ich piastowski rodowód. Tego rodzaju walor historyczny nie zawsze jednak skutkował. Przykładem jest, pozostający do dziś w ruinie, zamek Henryka Brodatego w Krośnie Odrzańskim. Na jego odbudowę przyznane były ministerialne środki i zapewnione wykonawstwo Pracowni Konserwacji Zabytków. Plany storpedował jednak w 1960 r. przewodniczący komisji finansów Prezydium WRN, Zygmunt Kokot, argumentując, że w gospodarce socjalistycznej są sprawy ważniejsze od zabytków.
Inny cenny zabytek - pałac Briihla w Brodach nie doczekał się odbudowy z braku tzw. mocy przerobowej, reglamentowanej centralnie. Obiekt chciał przejąć Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi i odbudować z przeznaczeniem na sanatorium dla swoich pracowników. Warunkiem było zapewnienie wykonawstwa budowlanego przez PKZ-ty Tymczasem przedsiębiorstwo to nie mogło przekroczyć przyznawanych centralnie limitów przerobowych ustalonych w planach pięcioletnich.
Zdewastowany po 1945 r. barokowy pałac w Żaganiu udało się odbudować, ale wymagało to pokonania wielu barier. Wielkim zagrożeniem był artykuł Bohdana Drozdowskiego, zamieszczony w 1956 r. w „Życiu Literackim". Dziennikarz nazwał żagański zabytek „ponurym junkierskim gmaszyskiem" i apelował o jego szybkie zniesienie z powierzchni ziem. Larum podniesione przez historyków sztuki z Uniwersytetu Jagiellońskiego wstrzymało przygotowania do rozbiórki. O jej zaniechaniu przesądziły ostatecznie wyliczone koszty zburzenia, niewspółmiernie wysokie do możliwości powiatowej kasy. Na złom trafiło jednak kute secesyjne ogrodzenie przedniego dziedzińca. Z czasem w Żaganiu powstała aktywna grupa obrońców zabytków, a odbudowa pałacu znalazła też zrozumienie w kręgach władzy.
Wśród dawnych rezydencji wiejskich we względnie korzystnej sytuacji znalazły się pałace zaadaptowane na szkoły, sanatoria, domy dziecka i inne tego rodzaju placówki. Większość budowli podworskich przejęły jednak Państwowe Gospodarstwa Rolne. W pałacach mieściły się biura, mieszkania pracowników, a w parterze nierzadko magazyny zboża lub co gorsza nawozów sztucznych. Administracja PGR-ów, zobligowana do zwiększania wydajności w uprawach i hodowli, troszczyła się o stan obór i chlewni, budowała nowe obiekty gospodarcze, nie myśląc o remontach pałaców. Z upływem czasu, gdy zaniedbane dachy zaczęły przeciekać, przenoszono lokatorów i biura do nowo zbudowanych obiektów. Konserwatorskie nakazy remontu opuszczonych zabytków, wsparte czasami zarządzeniem prokuratorskim (co miało miejsce w rejonie Żagania), rzadko odnosiły skutek. Każdy administrator obiektu mógł się od nakazu uchylić, argumentując to brakiem materiałów budowlanych czy możliwości wykonawczych i wielu z tego korzystało.
Do niszczenia zabytkowej architektury podworskiej przyczyniały się też zmiany w strukturach organizacyjnych PGR-ów. Na przykład, wraz z podporządkowaniem gospodarstw w Cybince i Mieszkowie większym jednostkom, przerwano tam zaawansowane prace remontowe przy pałacach, pozostawiając je bez opieki. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych (XX w.) opuszczonych obiektów, dewastowanych i popadających w ruinę było coraz więcej. Chcąc zapobiec destrukcji zabytków zacząłem osadzać w nich społecznych opiekunów. Zamieszkiwali w skromnych pomieszczeniach, urządzanych ze środków konserwatorskich, a sam fakt ich obecności zapobiegał dewastacji.
Pomysł takiego ratowania porzuconych pałaców przyniosło samo życie, mianowicie przykładem zamku w Kożuchowie. Ten cenny zabytek stał nie użytkowany ponad trzydzieści lat, lecz uniknął dewastacji, co ułatwiło podjętą w 1976 r. odbudowę i adaptację na dom kultury. Wszystko dzięki temu, że w zamku mieszkał z rodziną, przybyły tutaj z Warszawy Edmund Szajer, ewangelicki kantor i człowiek nadzwyczajnej szlachetności. Chronił zabytek przed wandalami i własnoręcznie wykonywał drobne naprawy, uzupełniając ubytki w pokryciu dachu, wiążąc drutami rynny i rury spustowe. Gdy Szajera „odkryłem" w kożuchowskim zamku był rok 1964. W tym samym czasie ujawnił się inny tego rodzaju samorodny opiekun zabytku - Adam Wróblewski. Mieszkał samotnie w pałacu w Ochli, dbając o stan dachu i blacharki. Przybył, prosząc o przydział kilkunastu dachówek do załatania uszkodzonego burzą dachu.
Przy okazji „Dni ochrony zabytków", gdy Szajer i Wróblewski otrzymali skromne nagrody, lokalna prasa przedstawiła ich sylwetki, podkreślając obywatelską postawę w ratowaniu narodowego dobra, kulturowego i materialnego. Dziennikarz informował też o innych opuszczonych zabytkach oczekujących na swych opiekunów. Gdy artykuł przedrukowały gazety centralne, zaczęli się zgłaszać zainteresowani. Pod koniec lat siedemdziesiątych już kilkunastu opiekunów siedziało w pałacach i dworach. Niektórzy, gdy pojawiła się szansa zagospodarowania dozorowanego zabytku, podejmowali opiekę nad innym obiektem. Wspomniany Adam Wróblewski, po Ochli mieszkał w pałacach kolejno w Bieczu koło Gubina, Broniszowie koło Kożuchowa i Trzebiechowie koło Sulechowa. Przybyły spod Wałbrzycha Witold Tocewicz strzegł kilka lat zamku w Siedlisku, a gdy obiekt przejęła szkoła przeniesiony został do dworu w Tarnowie Jeziernym. Zabytek ten znajdował się w trakcie odbudowy, a Tocewicz dłuższy czas mieszkał w prowizorycznie urządzonym pokoju, bez bieżącej wody. Po odbudowie (pensjonat) otrzymał tam zatrudnienie i mieszka do dziś.
W różnym czasie w taki sposób chronione były 23 obiekty. Z wyjątkiem jednego (zamek w Słońsku), wszystkie przetrwały zostały zagospodarowane lub są w trakcie odbudowy. Niektóre przejęte zostały przez jednostki państwowe (pałace: w Trzebiechowie na szkołę, w Drzonowie na muzeum wojskowe, w Ochli na muzeum etnograficzne), inne przez prywatnych inwestorów. Wielu społecznych opiekunów stało się właścicielami strzeżonych przez siebie obiektów. Barokowy dwór w Bogaczowie był bliski ruiny gdy zamieszkał w nim jako opiekun Grzegorz Jankowski. Absolwent Uniwersytetu Poznańskiego, uczył w miejscowej szkole, potem wygrał konkurs na burmistrza pobliskiego Nowogrodu Bobrzańskiego i pełni tę funkcję przez kilka już kadencji. W jeszcze gorszym stanie technicznym znajdował się dwór w Koźli koło Zielonej Góry. Chęć osiedlenia się w nim zgłosił Paweł Rypuła, dekarz samotnie wychowujący czwórkę dzieci. Z racji zawodu szybko uporał się z naprawą dachu, a potem sukcesywnie remontował kolejne pomieszczenia i porządkował otoczenie. Dziś jest właścicielem uratowanego zabytku.
Każdy obiekt i związana z nim osoba opiekuna społecznego to odrębna historia, na ogół z pomyślnym finałem, w niektórych przypadkach powiązana jednak z nieprzewidzianymi reperkusjami. Zasiedlanie opuszczonych pałaców specyficznego rodzaju stróżami nie zawsze spotykało się z akceptacją administracji terenowej, a tym bardziej pegeerowskiej. Nie raz musiałem się odwoływać do sankcji określonych ustawą o ochronie zabytków. O tym, że wobec mnie, jako organizatora takich działań, uruchomione zostały zakulisowe akcje miałem dowiedzieć się po kilku latach. Odpowiednie służby uznały, że skoro podejmuję czynności wykraczające poza rutynowe obowiązki, to muszę w tym mieć osobisty interes. Podam trzy przypadki podjętych operacji, które miały to założenie potwierdzić.
Pewnego dnia do urzędu konserwatorskiego przyjechał gdzieś z głębi Polski starszy pan, deklarując gotowość dozorowania zabytku, jeśli będzie mógł w nim zamieszkać. Uznałem to niemal za zrządzenie opatrzności, bo pilnowania wymagał pałac w Trzebiechowie, tym bardziej, że finalizowała się sprawa jego adaptacji na szkołę, a wandale zagrażali resztkom zabytkowego wystroju. Zainteresowany zgodził się zamieszkać w spartańskich warunkach. Naczelnik gminy zobowiązał się przygotować wytypowane w pałacu lokum w ciągu dwóch tygodni. Krótko przed wyznaczonym terminem przyjazdu opiekuna otrzymałem od niego adresowany imiennie list, w którym potwierdzał swoje przybycie. W liście znajdował się ponadto banknot, nie pamiętam jakiej wartości, ale gdzieś około 50-100 zł. Fakt ten zgłosiłem dyrektorowi Wydziału Kultury i spisana została okolicznościowa notatka. Wkrótce, w obecności Naczelnika gminy, pieniądze zwróciłem nadawcy. Aby go nie peszyć zasugerowałem, że pisał zapewne także list do kogoś z rodziny i przez pomyłkę pieniądze włożył do niewłaściwej koperty. Człowiek ten, od początku niewiele mówiący, teraz też nie odniósł się do incydentu; był zawstydzony albo takiego udawał. Po upływie miesiąca miałem prawo przypuszczać, że przysłane w liście pieniądze były ukartowaną prowokacją, bo krótkotrwały opiekun opuścił Trzebiechów, bez żadnego wyjaśnienia.
 
Opisane wydarzenie miało miejsce w czasie, kiedy nieświadomy tego, już od lat miałem nasłanego przez SB społecznego opiekuna zabytku, który „opiekował" się również mną. Ten był młody i bardzo rozmowny, a przedstawił się jako rencista i plastyk amator. Przyjechał z Sieradza, lecz mówił gwarą śląską. Pokazywał fotografię niezwykle atrakcyjnej kobiety informując, że musiał się z nią rozstać i to stało się powodem szukania mieszkania w zabytku. Gość, który zjawił się bez uprzedzenia, w czarnym garniturze, z niewielką walizką, wzbudzał we mnie pewną niechęć. Nie chciał czekać na przygotowanie mieszkania, nalegając żeby skierować go do jakiegokolwiek opuszczonego pałacu. Wskazałem miejscowość Kamień Wielki pod Gorzowem, gdzie stał świeżo opuszczony obiekt, zastrzegając, że sam musi załatwić sprawy meldunkowe.
Gerard Pazur, bo tak się nazywał, poradził sobie z administracją terenową bez problemu. Osiadł w Kamieniu Wielkim, ale ciągle prosił o przeniesienie bliżej Zielonej Góry. Po pewnym czasie zamieszkał więc w opuszczonym przez PGR klasycystycznym pałacu w Droglowicach koło Głogowa, a gdy w 1975 r. Głogów odpadł od województwa zielonogórskiego, na jego prośbę przesiedlony został do Brodów, gdzie zamieszkał w oficynie pałacowej. Po paru latach, gdy Gerard Pazur był już lokalnym działaczem społecznym, milicja przyłapała go na próbie wywiezienia do NRD kilku przedwojennych książek i miał sprawę prokuratorską. On tłumaczył, że książki pożyczył od znajomego Niemca z Forstu i chciał je zwrócić. Próbowałem go bronić, podkreślając zasługi w dozorowaniu zabytków i opiniując przedłożone mi do oceny książki, jako wydawnictwa pospolite.
Zanim jeszcze prokurator zamknął sprawę związaną z książkami, odwiedził mnie w biurze major MO, który po krótkiej rozmowie o Pazurze oświadczył wprost: „to jest nasz człowiek i faktycznie nazywa się Schulze". Jaka była intencja ujawnienia takiej tajemnicy nie mam pojęcia. Natomiast wiedza o tym, że rzekomy Pazur to Schulze przywołała w pamięci różne wydarzenia, wcześniej nie kojarzone z prowokacją. Pojąłem skąd się brała nachalność Pazura, w czasie gdy mieszkał Droglowicach, w zabiegach o konserwatorskie finansowanie remontów podgłogowskich kościołów czy kaplic. Mimo moich wyjaśnień, że proponowane przez niego prace budowlane nie znajdują merytorycznego uzasadnienia ani podstawy prawnej, wciąż ponawiał wnioski, sugerując delikatnie, że mogę liczyć na wdzięczność księży. Inna propozycja Pazura miała już charakter wyraźnie łapówkarski. Otóż przenosząc się do Brodów znalazł na swoje miejsce w Droglowicach innego społecznego opiekuna, który jednak stawiał rzekomo warunek, aby zbudować w pałacu nowy piec, za co miałem otrzymać całkiem pokaźną gratyfikację. Będąc już w Brodach Pazur przedsięwziął jeszcze dwie próby skorumpowania mnie. Próbował podarować mi barokowe krzesło, które rzekomo otrzymał od rolnika z okolicznej wsi, za namalowany przez siebie „święty obraz”. Moja propozycja, aby krzesło przekazał lub sprzedał do muzeum uzyskała pozorną zgodę, ale nie została spełniona. Gdy miałem kłopoty z naprawą trabanta, Pazur polecił mi warsztat samochodowy w Guben, gdzie usługa została szybko wykonana. W przeddzień odbioru naprawionego samochodu zjawił się Pazur z sugestią uregulowania należności nie w markach lecz starych monetach. Moja argumentacja, że starych monet nie mam i że nie wolno ich wywozić za granicę nie pomogła. Pazur wskazał mi sklep, gdzie mogę kupić miedziaki a on je przewiezie przez granicę. Wtedy pierwszy raz zaświtała mi myśl, że jestem prowokowany, bo właściciel wspomnianego sklepiku ze starociami w powszechnej opinii uchodził za konfidenta milicji. Po pewnym czasie jak Pazura zdekonspirowali jego mocodawcy uczestniczyłem służbowo w zebraniu koła PTTK w Gubinie, które przymierzało się do przejęcia w użytkowanie pałacu w pobliskim Bieczu. Chodziło o wyremontowanie kilku sal z przeznaczeniem na schronisko-noclegownię turystyczną. Prace miały być wykonane w tzw. czynie społecznym, ale był kłopot z uzyskaniem materiałów budowlanych. Zastanawiano się jak dotrzeć do wpływowych osób, które mogłyby załatwić przydział desek, wapna, cementu itp. Wypowiadał się także, będący członkiem PTTK Gerard Pazur, wskazując dowództwo miejscowej jednostki saperskiej. W trakcie tej dyskusji wskazałem na Pazura jako osobę wpływową i zwróciłem się do niego per Schulze. Po czym poinformowałem zebranych o jego utajonej funkcji. Pazur opuścił zebranie i wkrótce wyjechał z Brodów.
 
Będący dziś w zaawansowanej ruinie, zamek joannitów w Słońsku w latach siedemdziesiątych XX w. stał jeszcze pod dachem. Aby zapobiec jego dewastacji, ze środków konserwatorskich wykonane zostały prace zabezpieczające, polegające na zabiciu deskami i papą drzwi zewnętrznych i okien. Zakończenie robót zgłosiłem na położonym w sąsiedztwie zamku posterunku MO z prośbą o zwrócenie uwagi na ewentualnych wandali. Gdy po miesiącu okazało się, że cały materiał zabezpieczający obiekt został rozkradziony napisałem skargę na komendanta posterunku do Komendy Powiatowej MO w Sulęcinie. Skutek był taki, że natychmiast wszczęto śledztwo przeciwko mnie i raz w tygodniu wzywany byłem na przesłuchanie do Sulęcina. Dochodzenie zmierzało do ustalenia czy prace przy zamku w ogóle zostały wykonane, a jeśli tak, to jaki cel przyświecał wydawaniu pieniędzy państwowych na ratowanie „germańskiej ruder”. Tak MO uczyła mnie moresu, żebym w przyszłości nie zawracał „organom" głowy głupstwami. Wielotygodniowe szykany przerwał dopiero, poinformowany o całej sprawie komendant wojewódzki.
Ustały przesłuchania, ale stojący w centrum Słońska zamek joannitów działał mundurowym na nerwy. Nic więc dziwnego, że jesienią 1975 r. w zabytku wybuchł pożar, po którym pozostały tylko gołe mury. Istnieją wiarygodne przesłanki wskazujące na to, że za katastrofą stały sulęcińskie służby. Otóż niedługo po zakończeniu prowadzonego przeciwko mnie dochodzenia, do biura konserwatora zabytków przyszedł młody człowiek, rzemieślnik branży budowlanej, jak mówił „złota rączka", deklarując chęć zamieszkania w słońskim zamku i dozorowania go. Oświadczył też, że warunki do zamieszkania stworzy sobie sam. Jako powód przenosin ze Świebodzina, gdzie mieszkał, podał lepsze możliwości zarobkowania w nowym miejscu. Gdy już tam osiadł, dowiedziałem się przypadkowo w Świebodzinie, że ma on duże kłopoty z milicją za przestępstwa typu gospodarczego. Z kryminalnych tarapatów wykupił się wypełniając powierzone mu zadanie, którego finałem było spalenie „germańskiej rudery". Śledztwo w sprawie pożaru uwolniło go od winy, uniknął też kary za wcześniejsze przestępstwo. Można przyjąć jako pewne, że z identycznych powodów tajnymi współpracownikami SB zostali Gerard Schulze - Pazur i smutny osobnik, który przysłał mi w liście pieniądze.
 
Oprócz wymienionych wcześniej zabytkowych budowli w Bieczu, Bogaczowie, Brodach, Broniszowie, Droglowicach, Drzonowie, Kamieniu Wielki, Koźli, Kożuchowie, Ochli, Siedlisku, Tarnowie Jeziernym i Trzebiechowie, dozorem społecznych opiekunów objęte były ponadto pałace i dwory w Grabinie, Gryżynie, Lipinkach Łużyckich, Maczkowie, Okuninie, Przybyszowie, Świbnej, Trzebuli, Witkowie i Żarach (zamek). Gdyby nie taka forma stróżowania zabytki te mogły podzielić los wielu pałaców, porzuconych po wyeksploatowaniu, które w procesie stopniowej degradacji zniknęły z krajobrazu kulturowego regionu. Tak się stało z pałacami w Borowem, Brzozowie, Cybince, Drzeniowie, Jeleninie, Lubnie, Matuszowicach, Mirocinie Średnim, Osieku (koło Lubska), Popęszycach, Sadowię i Włostowie.
 
W kwietniu 1984 r. odszedłem z pracy w Urzędzie Wojewódzkim i przeniosłem się do Muzeum w Międzyrzeczu. Pośrednim powodem tego były również zabytki podworskie, a ściśle pałace w Gryżynie i Grabinie koło Krosna. Po wojnie obiekty te stały się siedzibami nadleśnictw. Kiedy w 1971 r. nastąpiła komasacja administracji leśnej w większe jednostki pałace zostały opuszczone. Do ich zagospodarowania przymierzały się różne państwowe zakłady, ale wszystkie rezygnowały. Dziesięć lat później, gdy obowiązywała już ustawa umożliwiająca nabywanie obiektów zabytkowych przez osoby fizyczne, zdewastowane obiekty kupili prywatni inwestorzy, mieszkający w nich wcześniej w charakterze opiekunów społecznych.
Po wprowadzeniu stanu wojennego wojewodą zielonogórskim został pułkownik Wojsk Ochrony Pogranicza Walerian Mikołajczyk. Poczuwszy się dygnitarzem postanowił urządzić w pobliżu swego miasta Krosna Odrzańskiego jakiś cichy przybytek rekreacyjny. Chodziły słuchy, że miał to być ośrodek myśliwski, ale mówiono także o miejscu spotkań z dostojnikami wyższego szczebla. Penetracja okolicy ujawniła jednak brak wolnych obiektów na takie potrzeby, a co gorsza wykazała, że pałace w Gryżynie i Grabinie zostały przejęte przez osoby prywatne. Zbesztany za to naczelnik gminy Bytnica, tłumaczył się, że sprzedaż obiektów wymusił wojewódzki konserwator zabytków, co faktycznie odpowiadało prawdzie.
Gdy wezwany stanąłem przed umundurowanym wojewodą, ten w ogóle nie chciał słuchać moich wyjaśnień, wytoczył zaś oskarżenia. Zarzuty streszczały się do pytania - jak można było oddać pałace w ręce „prywaciarzy"? Na koniec padło zdanie o mniej więcej takiej treści: gdybym mógł wcześniej przewidzieć to, co się stało, to bym te pałace rozniósł czołgami.
Wkrótce pojawiła się kontrola, która nie przyniosła oczekiwanych przez wojewodę dowodów przestępstwa, ale przez długi czas dezorganizowała pracę. Umorzeniem zakończyła się także sprawa prokuratorska z doniesienia wojewody. Dużo satysfakcji dało mi przesłuchanie, gdy młody prokurator rozpoczął je od przeprosin za to, że musiał mnie fatygować. Oświadczył, że zarzuty wojewody są zupełnie bezzasadne, ale protokół trzeba spisać.
W powyższej relacji o pracy nad ochroną zabytków w PRL-u przedstawiona została jedna, ciemniejsza strona tamtej rzeczywistości. Chodziło mi o pokazanie spraw, w całokształcie działań marginalnych choć dotkliwie obecnych, a pominiętych w publikowanych sprawozdaniach konserwatorskich, traktujących z oczywistych względów nie o porażkach lecz osiągnięciach. Żeby uniknąć zafałszowania realiów trzeba podkreślić, że bez ludzi życzliwych, czy rozumiejących potrzebę ochrony zabytków skuteczność działań konserwatorskich byłaby nikła. A było przecież tak, że obok jednostek szkodliwych dla sprawy, spotykanych wśród różnego szczebla urzędników administracji rządowej i gospodarczej, partyjnych bonzów i doktrynerów ideologicznych, istniały rzesze ludzi porządnych. Nie miejsce tutaj, żeby ich wszystkich wymienić, bo to odrębny temat; posłużę się zatem przykładami, uwzględniając różne środowiska.
Gorącymi sprzymierzeńcami działań konserwatorskich w Bytomiu Odrzańskim i Kożuchowie w latach 50. i 60. byli tamtejsi przewodniczący prezydiów MRN - Michał Winogordzki i Czesław Habura. Stanisław Tarnas, pełniący identyczną funkcję w Żarach, w kontaktach ze służbą konserwatorską przeszedł ewolucję od wroga zabytków (proponował wysadzenie dynamitem zamku) do rzecznika ich ochrony przez zagospodarowanie.
Mimo wielu sprzeciwów, w 1981 r. sprzedany został pierwszy w województwie zabytek (pałac w Bieczu) osobie prywatnej. Do transakcji zapewne by nie doszło, gdyby nie to, że naczelnikiem gminy Brody był wówczas Stanisław Turowski, nauczyciel z zawodu, publicysta i człowiek wielkiej kultury.
W 1978 r. ważyły się losy pałacu w Trzebiechowie. Tamtejsza szkoła stała się zbiorczą dla całej gminy i wymagała rozbudowy. Kuratorium Oświaty optowało za dostawieniem aneksu do istniejącego tandetnego budynku szkoły z lat 60. Dyrektor szkoły widział natomiast rozwiązanie problemu przez adaptację okazałego pałacu na szkołę i szukał w tej sprawie sojusznika w konserwatorze. Opór Kuratorium trwał długo, ale rzeczowe argumenty dyrektora zwyciężyły.
 
Pozytywnym stosunkiem do problemów ochrony dóbr kultury zapisał się wojskowy komisarz z gubińskiego garnizonu, nadzorujący kulturę po wprowadzeniu stanu wojennego. Inny wojskowy pomógł mi w tym czasie obronić przed zniszczeniem zabudowę jedynej w Szprotawie staromiejskiej ulicy, zachowanej z wojennej pożogi. A nie było łatwo, bo cała miejscowa władza administracyjna i partyjna z dziką determinacją parła do rozbiórki kilkunastu kamienic, później starannie odbudowanych.
 
Nie można też pominąć faktu, że wraz z upływem czasu zmieniał się na korzyść stosunek do przepisów ustawy o ochronie zabytków. Zjawisko łamania czy omijania prawa najdłużej utrzymywało się w administracji PGR-owskiej. Tego też jednak nie można uogólniać, bowiem zdarzali się dyrektorzy gospodarstw państwowych, którzy dbali o zabytki. Remontom poddane zostały np. pałace w Dłużku, Luboszycach, Pasterzowicach, Stypułowie, Szczepowie.
 
W upowszechnieniu idei ochrony zabytków i pozytywnego traktowania spuścizny historycznej, wielce się przysłużył zorganizowany przez Zbigniewa Czarnucha harcerski szczep „Makusynów", który w 1963 r. włączył się w odbudowę i zagospodarowanie części zamku w Siedlisku. Żywą działalnością popularyzatorską zasłużył się również zespół młodych opiekunów społecznych PTTK - miłośników swego miasta w Żaganiu.
 
 
Kowalski S., Zabytki słuszne i niesłuszne : Ze wspomnień konserwatora, w: Siedlisko 2/?, s. 7-16.
Siedlisko – wydawnictwo Instytutu Zachodniego w Poznaniu.
 
 
 
Stanisław Kowalski
 
Historyk sztuki. Urodził się 6 października 1931 roku w Woli Wydrzynie (województwo łódzkie). Studiował na Uniwersytecie Poznańskim. Tam też obronił pracę doktorską na temat "Dzieje Gubina na tle rozwoju miast dolnołużyckich. Do Zielonej Góry przyjechał w 1956 roku i tu rozpoczął karierę zawodową w Urzędzie Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Zielonej Górze. W latach 1964 - 1984 pracował na stanowisku Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Następnie pracował w Muzeum Autonomicznym w Międzyrzeczu, jako dyrektor ( 1984 - 1987). Od 1988 roku aż do przejścia na emeryturę w 1996 roku pracował w Muzeum Ziemi Lubuskiej. Równolegle pełnił funkcję (na pół etatu) Miejskiego Konserwatora Zabytków w Zielonej Górze. Napisał wiele artykułów, które znalazły się w publikacjach zbiorowych i czasopismach. Autor publikacji i opracowań:
  • Zabytki Środkowego Nadodrza, 1976
  • Zabytki województwa zielonogórskiego, 1987
  • Miasta środkowego Nadodrza. Dawniej, Historia zapisana w zabytkach, 1994
  • Klasztor augustynów w Żaganiu, praca zbiorowa pod redakcją Stanisława Kowalskiego,
  • Kożuchów. Zarys historyczny", Stanisław Kowalski i Jan Muszyński

 

 



Do góry